Rano było inaczej, siedziałem sobie na Tobie, tu, obok tego słupka, i... zieleń Twa skryła mą duszę. Nie musiałem się już nigdzie chować, byłem tu i byłem Twój – o Kamieniu! W zieleni świata siadłem na chwilę, by odpocząć w Twym królestwie. Wiedziałem, że mogę, gdyż Ty tu jesteś. Myślałem i tkwiłem, zawieszony gdzieś w granicznej przestrzeni, wysoko ponad „niczym”, w miejscu bez czasu. Patrzyłem na niebo, pływałem za słońcem, aż coś mnie tchnęło. Podniosłem mapę, ciągnięty tajemnicą Beskidu zrobiłem krok, najpierw jeden, potem drugi i tan się rozpoczął. W blasku kniei, przez zapory zielone, chaszcze, sidła kolczaste, tęgi zapach powietrza, sunąłem. Początkowo bez ścieżki, bo po co; później jednak coś znalazłem. Wpierw nic wielkiego, ledwie trop, a raczej przeczucie, że coś będzie. I mimo, że jej nie było, ja już ją widziałem. Szedłem nią w myśli, gdzieś głęboko w sobie, początkowo była tylko moja. Ale zacząłem się otwierać i dzielić się ze światem. I tak, tylko moja ścieżynka, pojawiła się na ziemi naprawdę. To ja ją stworzyłem... Nie, ona zawsze tu była, a ja ją tylko odkryłem dla siebie, dla ludzi. I szedłem nią, początkowo wąską, lecz w miarę drogi, coraz szerszą. Szedłem, ale nie byłem sam, było ze mną echo, jakaś mistyczna obecność, może to sam Kamień szedł ze mną. Ale czy Kamień może chodzić po samym sobie, po swym zboczu? Tego nie wiem, a mogłem Go spytać.
Szeroką drogą wyszedłem z lasu, przeszedłem z tamtej strony na tą i było mi dobrze. Jeszcze nie wiedziałem czemu, ale było mi tak dobrze.
Gdzieś w dolinie Jasiołki, na coraz większej drodze zamajaczył wóz. Ciągnięty był siłą myśli starego człowieka. Starego? Raczej doświadczonego, wypełnionego po brzegi życiem, zazdrościłem mu. Wiedziałem już czego chcę – wsiadłem na wóz, tuż obok niego i jechałem ciągle w dół, coraz niżej i dalej, ale Kamień też jechał ze mną. On tu był, siadł koło mnie i ocierał me nogi o przydrożne trawy, zioła kwitnące majem, o przydrożne kapliczki łemkowskie. Chciał, żebym to wszystko widział i czuł. Więc czułem, jechałem i uczyłem się od Niego, od Kamienia.
Raz to mówił do mnie bezpośrednio, znów to przemawiał starym człowiekiem. A ja, wciśnięty pomiędzy drewniane belki wozu, patrzyłem jak się świat toczy.
Minęła nas jakaś studnia, nad którą koczował wyschnięty żuraw. Swym chłonnym dziobem to patrzył na nas, to znikał gdzieś w czeluści, po czym znów wracał. Zeskoczyłem z wozu, a raczej to wóz zeskoczył ze mnie, minął mnie, zajrzał do studni i znów był ze mną. Jechałem dalej trzymając na rękach studnię, zaglądałem do środka, jakbym zaglądał w głąb siebie. Wołałem, ale nikt nie odpowiadał, więc oddałem wozu studnię. On znów na chwilę odskoczył, postawił studnię obok zdziwionego, drewnianego żurawia, po czym... jechałem dalej i patrzyłem. A oczko wodne, to źródło ludzkiego szczęścia, zostało na swym miejscu i jednocześnie jechało z nami, toczącym się po coraz szerszej drodze, wozem.
Był mostek, pamiętam, woda śmiała mi się do ucha, przeskoczyliśmy go zwinnie i... wyjechaliśmy na bardzo szeroką drogę. Takiej jeszcze nie widziałem. Musiałem zejść z wozu, stanąć na niej, poczuć ją całym sobą. Wiedziałem, że to tu. Pożegnałem wóz, jego drewniane bale, gwoździe i gwoździki, konia, co chciał już iść dalej i starego człowieka. ...Odjechał, ale czy wziął studnię – źródełko ludzkiego szczęścia, tego nie wiem. A mogłem spytać.
Rozsiadłem się w Woli Niżnej, jakiś papier dobyłem z kieszeni, ale to wiedziałem – to była mapa. Spojrzałem ku swym źródłom. Kamień? Aaa, tam był taki słupek. Dolina Węgierki? To tam tworzyła się moja ścieżka. Potem Jasiołka i wóz – kiedy to było? Teraz tu, w Woli Niżnej dokonuję podsumowania życia – życia, które rozpocząłem na nowo.
Poprosiłem drogę, a ona wysłuchała i zaniosła mnie do chatki na Polanach Surowicznych, rosnącej wśród krów, niezmiennych i stałych, a może to tylko złudzenie? I zapragnąłem Cię jeszcze raz ujrzeć, jeszcze dziś, tego samego dnia, spojrzeć na Ciebie inaczej, z boku, z dystansu. Wdrapałem się na Polańską... Nie, ona się schyliła, skoczyłem z okna na jej trawiastą czuprynkę, a ona – razem ze mną – pięła się powoli do góry. I dbała o to, bym nie spadł. A ja, wdzięczny jej, patrzyłem jak wszystko się oddala, jak znika powoli chatka, niezmienne i wieczne krowy, które może wcale nie istnieją. I wyprostowała się dumnie Polańska. Odwróciłem się, podniosłem wzrok i... znów zobaczyłem Ciebie, Kamieniu pokryty czapą lasu. Tyle, że teraz było inaczej, ładniej. Okraszony byłeś dniem, dniem radości mojej. I śmiały się ze mną szczyty, ba, radowały się nawet bieszczadzkie połoniny, które zaglądały z oddali tu, na Polańską. Patrzyłem na nie i było mi dobrze. Teraz już wiedziałem dlaczego. I nie musiałem już nikogo o nic pytać.
...A Polańska została w mym sercu na zawsze.
Mariusz „Marian, Maniu, Maniek, Mario” Szatkowski
Wrocław, 6. sierpinia 1998 r.