Meksyk
rozdział I
Kiedy pod koniec marca 1980 roku ponownie znaleźliśmy się w Meksyku, niemal od razu ruszyliśmy na podbój rzek. Spłynęliśmy jako pierwsi Río Moctezuma i Río Atoyac. Na początku kwietnia znaleźliśmy się na
niebezpiecznych wodach Río Santa Maria, która płynie korytem wydrążonym w aż pięciu niezwykle zróżnicowanych kanionach. Rzeka okazała się dla nas największym z dotychczasowych wyzwań. W ciągu dziewięciu dni pokonaliśmy 170 kilometrów, zaliczając dwadzieścia jeden przenosek w miejscach, które okazały się niespływalne. Do tego straciliśmy cały zapas żywności podczas wywrotki pontonu i przez kilka kolejnych dni żywiliśmy się
wyłącznie złapanymi przez siebie rybami. Przeszliśmy prawdziwy test sprawności, cierpliwości i pokory wobec natury.
Pełni wiary w swoje możliwości i z głowami przepełnionymi planami o zdobywaniu kolejnych rzek wróciliśmy do Ciudad de México. I tu nasz entuzjazm gwałtownie zgasł. W polskiej ambasadzie czekała na nas wiadomość, która nadeszła z Almaturu. Właściwie nie tyle wiadomość, co kategoryczne wezwanie do natychmiastowego zakończenia wyprawy i powrotu do Polski. Czyżby nasz sen o Argentynie i nieprzepłyniętych rzekach w Andach miał się nie ziścić? Tyle przygotowań, tyle pokonanych przeszkód, tyle pracy włożonej w organizację wyprawy i wszystko miało pójść na marne? Trudno było się pogodzić z taką myślą.
Nakaz Almaturu wywołał burzliwą dyskusję w naszej niewielkiej grupie. Podzieliliśmy się na dwa obozy: tych, którzy chcieli się podporządkować i wracać do Polski, oraz tych, którzy za wszelką cenę pragnęli kontynuować dalszą podróż. Sprawa miała się rozstrzygnąć na spotkaniu z ambasadorem Józefem Klasą.
Kiedy usiedliśmy w bibliotece i zaczęliśmy rozmawiać z konsulem Stanisławem Ratajczakiem, z trudem zachowywaliśmy spokój. Ambasador był zajęty, dołączył do nas jednak nieco później. Obydwaj dyplomaci, bardzo nam przychylni, słuchali z uwagą naszych argumentów. Marek Byliński, kierownik wyprawy, zaciekle bronił decyzji Almaturu, uważając, że jest odpowiedzialny za sprowadzenie wszystkich do kraju. Część grupy, sami kawalerowie (reszta miała już rodziny), czyli ja – Andrzej Piętowski, Piotr Chmieliński, Jurek Majcherczyk i Jacek Bogucki, staraliśmy się przekonać wszystkich, że bez dotarcia do Ziemi Ognistej nie ma po co wracać do kraju. Zbyszek Bzdak, fotograf wyprawy, był niezdecydowany. Z jednej strony czuł lojalność wobec kierownika, któremu podlegał, z drugiej zaś miał uczucie niedosytu, w końcu przyjechał tu, by zrobić niepowtarzalne zdjęcia niezwykłych miejsc. W pewnym momencie Marek poprosił o przerwę, aby załatwić coś na mieście, i wyszedł.
Zebraliśmy się ponownie późnym popołudniem. Czekaliśmy na Marka. Właściwie nic nowego nie mieliśmy sobie do powiedzenia. Wszystkie argumenty zostały przedstawione, teraz musieliśmy tylko poczekać na decyzję ambasadora. W końcu rozległ się ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Wrócił Marek, gotując się z wściekłości. Wszedł do biblioteki i krzyknął:
– Kto zabrał pieniądze z konta wyprawy?!
– Ja zabezpieczyłem nasze wspólne pieniądze, abyśmy mogli skończyć wyprawę do Ziemi Ognistej – odpowiedziałem.
Tuż przed spotkaniem w ambasadzie doszliśmy z Piotrem do wniosku, że trzeba zabezpieczyć nasze wspólne zasoby finansowe. Po kryjomu wymknąłem się z naszego obozu i pojechałem do banku. Pieniądze zdeponowałem u znajomych Polaków pracujących w meksykańskim biurze Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Przysłuchujący się nam ambasador był zbulwersowany. Chyba po raz pierwszy, odkąd go poznałem, podniósł głos. I zawstydził nas wszystkich.
– To wy nosicie krzyżyki na szyjach, chodzicie do kościoła, a za chowujecie się jak... – tu głos mu się urwał – ...jak chuligani.
Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał jego już spokojny głos:
– Panie Andrzeju, daję panu mojego kierowcę. Pojedzie pan natychmiast i przywiezie pieniądze. Ma pan na to czterdzieści
pięć minut. Pieniądze zdeponujemy w sejfie ambasady. A potem zaczniemy rozmawiać.
– Tak jest, panie ambasadorze – odparłem. Jego słowa zabrzmiały dla mnie tak, jakby nie wszystko było jeszcze stracone.
Wsiadłem do czekającego przez ambasadą auta i wraz z kierowcą popędziliśmy do znajomych, u których zostawiłem pieniądze
wyprawy.
Podczas mojej nieobecności obaj panowie – ambasador i konsul – naradzili się i ustalili plan, który miał pogodzić naszą grupę. Po dostarczeniu przeze mnie pieniędzy i ich przeliczeniu ambasador oznajmił:
– Rozmawiałem z niektórymi z was oraz z panem konsulem i doszliśmy do wniosku, że ci, którzy chcą, powinni kontynuować wyprawę. Pozostali wrócą do domu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Samochód i sprzęt odeślemy do Almaturu najbliższym statkiem. Grupa kontynuująca wyprawę ma wybrać kierownika i ustalić, jaki sprzęt jest jej niezbędny. Nie chcemy więcej słyszeć o nieporozumieniach. Jesteście tutaj, aby wykonać założony pro gram. Pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę, a nie tylko siebie. Teraz czekam na wybór nowego kierownika wyprawy.
Po tych słowach wyszedł. Zrozumieliśmy, że nie czas na kłótnie i przepychanki. Po krótkiej dyskusji zostałem zgłoszony na kierownika. Głosowanie było jednomyślne. Otrzymałem krótkie brawa i wyszliśmy z biblioteki.
Kolejny fragmenrt już wkrótce!
Kup Książkę na www.sklepwgorach.pl.