podrozewgorka
wtorek, 04 października 2011 12:53

Wgórek w Sydney i Wollongong

australiaJacek odwiózł nas na lotnisko w Auckland, wsiedliśmy w samolot i przylecieliśmy do Sydney :) Na lotnisku Bartuś zjada ostatnie orzechy, jako że nie można wwozić orzechów (takich niepakowanych ze sklepu, a myśmy kupili od farmera) do Australii. Wszystkie odprawy przechodzą banalnie łatwo - jak gość, co ma nas sprawdzać, zobczył, że zaznaczyliśmy, że mamy wszystko, co mają sprawdzać (namiot, jedzenie, buty trekingowe itp.), to tylko zmęczony przekazał nas do sprawdzenia innemu gościowi :) Nie pytali nas prawie o nic (zwykle pytają gdzie jedziemy, adresy, ile mamy pięniedy). I już po chwili wsiadamy w autobus do Bondai Junction. Autobus jest stosunkowo tani (5,1$ czyli okolo 12zł - w Auckland z centrum na lotnisko trzeba zaplacic 16$ czyli około 32zł). Jedziemy ponad godzinę i już po chwili pukamy do drzwi Remika. Remik jest Polakiem, który mieszka tu od lat. Rozmawiamy sobie, Remik opowida nam o wielu interesujących rzeczach. I okazuje się, że współlokatorem Remika jest rownież Polak - Daniel, który dopiero co wyjechał z Nowej Zelandii i z którym Bartuś mailował w sprawie zostawienia mu książek! Tak więc poznajemy się tutaj w Australii.
Rano wybieramy się z Danielem na plażę Bondai - najsłynniejsza plaża w Sydney - dla nas to zwykła plaża w mieście, ale tu to jest takie słynne 'cool' miejsce :) A potem idziemy na wspaniałe owocowe zakupy - tu jest znacznie więcej owoców niż w Nowej Zelandii. Wracamy do domku i jemy śniadanko. Remik przygotowuje pyszny owocowy koktail (zmiksowane różne owoce). A potem jedziemy z Daniem do centrum. Przez ulice z wielkimi drapaczami chmur docieramy na wybrzeże i oglądamy słynną operę i most. A potem przez ogród botaniczny wracamy. Kolejny owocowy koktail, pożegnanie z chłopakami i pociągiem wyjeżdżamy z Sydney.

*

Pociągiem osobowym zatrzymującym się na każdej stacyjce dojeżdżamy do Towragi. Tam czeka na nas Ashleigh. Ashleigh była naszym gościem w Polsce dwa razy. Spędziliśmy razem sporo czasu i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Więc była nasza osóbka nr jeden, ktorą chcieliśmy tu spotkać :) Może niektórzy z Was ją pamietają - była z nami na Bakcynaliach 2008 i koncercie W gorach w Krakowie.
Mama Ashleigh zawozi nas na spotkanie couchsurfingowe, które odbywa sie dziś w sąsiedniej miejscowości. Poznajemy kilkoro ciekawych ludzi :)

*
Jaki piękny poranek :) Siedzimy w cieniu na tarasie, dookola zielone drzewa, palmy, gdzieś tam w gałęziach odzywają się papużki. A Ashleigh najpierw gra nam na gitarze, potem robi przepyszne kanapeczki (grzaneczki z avocado) a potem... włącza nam płytę Domu o Zielonych Progach "Jam", którą kupiła, gdy była w Polsce na koncertach. W dodatku, jako że słucha tej płyty bardzo często, stara się śpiewać te piosenki na tyle, na ile umie powtórzyć słowa :) Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy Polskę, wyprawę w Tatry i planujemy, gdzie chcemy jutro pojechać :)
Wieczorkiem idziemy popływać w oceanie o zachodzie słońca. I jemy kolację na tarasie przy świecach i muzyce - cudownie :)

*

Wstajemy jeszcze po ciemku i mama Ashleigh wywozi nas jakieś 30km na północ, do miasteczk Otford. Wybieramy się razem z Ashleigh na 2-dniową trasę przez Park Narodowy Royal, który jest najstarszym parkiem w Australii i drugim najstarszym na świecie (po Yellowstone). Ruszamy o świcie. Idziemy szlakiem Costal Track wzdluż wybrzeża. Trasa ma 26km i bardzo łatwo jest ją przejść w 1 dzień, ale jako że mamy ochotę na dużo postojów, to robimy ją w 2 dni. Idziemy przez palmowy las, wysokie klify, bajkowe plaże. Po drodze w największe upały zatrzymujemy się na kilkugodzinne postoje połączone z kąpielami w oceanie.
Najciekawsza jednak jest noc. Zatrzymujemy się na nocleg pod skałami w klifie - wysoko nad oceanem. Piękne miejsce, a obok wodospady - wieczorna kąpiel pod wodospadem (który jest chłodny, a nie lodowaty) - jest super :) Jest spokojnie, ciepło, bezwietrznie. Rozkładamy sieć na komary i już chcemy spać, gdy nagle zrywa sie bardzo silny wiatr. Wiatr wieje od strony oceanu i jest na tyle silny, że porywa wodę z wodospadu do góry. Dzięki czemu przy każdym silniejszym podmuchu chlust wody leci prosto na nas. Próbujemy spać w wietrze pod skalami. Jeśli wiatr zawieje z drugiej strony, to mamy też piaskowy powiew (mniam, piasek w zębach :D ). Kiedy przemokły nam już śpiwory, zarządziliśmy ewakuację. Po przejściu jakichś 2 km z latarkami, znajdujemy fajne miejsce pod namiot. Biwakowanie w tym parku narodowym jest dozwolone tylko, jeśli wcześniej uzyska się (wykupi) zgodę, ale w tej sytuacji zbytnio się tym nie przejmujemy. Śpimy pół nocy na zewnątrz - a potem wiatr się uspokaja i nadlatują komary. Tak więc pakujemy się wszyscy do namiotu (ten namiot jest 1-2 osobowy, a o dziwo w 3 osoby też było nam całkiem wygodnie). Nad ranem w dodatku pada deszcz - więc noc jest pełna wrażeń :) Rano idziemy dalej. Po kilku godzinach w przepięknej scenerii dochodzimy do miasteczka Bundeena. Stamtąd bierzemy prom na drugą stronę zatoki do dzielnicy Cronulla, będącej już przedmieściami Sydney. Wsiadamy w pociąg i wracamy do domu. Pociągiem razem z nami jedzie mnóstwo dzieci ze szkoły, poubieranych w przeróżne, kolorowe mundurki.

Czytany 2033 razy

Skomentuj

Upewnij się, że pola oznaczone (*) są wypełnione.
W treści wiadomości możesz używać podstawowych znaczników HTML.