Zapraszamy Was do wspólnej wędrówki razem z wgórowym misiem - Wgórkiem. Co jakiś czas zamieścimy dla Was kolejną porcję fotografii :-) Opiekunką misia podczas jego wielu podróży jest Gosia Nowosad.
Wgórek w Wietnamie
Ruszamy przez Wietnam. Od razu widać różnicę. Na ulicach ogromne ilości motorów, autobus porusza się bardzo wolno manewrując między nimi. Przy drodze chodzą spasione prosiaki (w Kambodży były tylko krowy). Dojeżdżamy dość szybko do granic miasta, ale przeprawa przez miasto to kilka godzin. I w końcu wysiadamy. Idę z parą z Anglii spotkaną w autobusie. Oglądamy kolejne hoteliki, aż w końcu znajduję jeden dość tani - za 5$ na 6-tym piętrze. Idę wymienić pieniądze, pierwsze zakupy i kupuję na następny dzień wycieczkę do tuneli Cu-Chi. Wietnam mnie bardzo zaskakuje - ludzie dookoła są pogodni, uczciwi (znacznie bardziej to czuję, niz w Kambodży czy nawet w Bangkoku) i uśmiechają się do każdego. Przyjemnie jest od nich kupować. Mój pokoik jest całkiem fajny, ale okazuje się bardzo gorący i nie da się go wywietrzyć. Tak więc postanawiam poszukać czegoś innego na następny dzień. I znajduję :)
*
Z Wietnamu przez Laos i Chiny Wgórek wraz z Gosią wrócił do Polski. Już przebiera łapkami na kolejne podróże : )
Wgórek w Kambodży
Zajeżdżamy do miejsca jakieś 500 metrów przed granicą, gdzie pracownicy jakiegoś biura mówią, że załatwią nam wizy. Oczywiście, tak jak się spodziewałam, po 1000B (90 zł), a nie po 20$ (60 zł) - a taki jest koszt wizy. No więc mówię, że tyle nie dam, bo wiza kosztuje 20$. Na to gość, że mogę sobie więc sama iść na granicę i próbować, ale mam się liczyć z tym, że autobus nie będzie na mnie czekał. Jednak szybko się z tego ostatniego wycofuje. Cała reszta mojego autobusu nie protestując zgadza sie na 1000B. Jedynie dwóch Kambodżańczyków idzie za mną na przejście i do asysty dostajemy człowieka z biura, co by pokazał nam, gdzie mamy czekać. Pieczątki wyjazdowe z Tajlandii i po chwili jesteśmy po kambodżańskiej stronie. Dwóch panów w mundurach siedzi obok budki. Nasz "przewodnik" chce zabrać moich kambodżańskich znajomych dalej, ale ja ich proszę, aby na mnie poczekali. Oni widząc jakie są intencje przewodnika i chcąc mi pomóc, decydują się poczekać. Wypełniam wniosek i proszą mnie o 800B (72 zł). Odpowiadam, że chcę zapłacić w dolarach. No to 20$ i 100B. Ja na to, że wiza kosztuje 20$ i że pytałam się o to w mojej ambasadzie. I zanim oni mi odpowiadają, pokazuję na turystów-Kambodżańczyków - proszę się ich spytać. Na to jeden z chłopaków robi wielki uśmiech do pogranicznika, ja wręczam mu 20$ i po chwili mam gotową wizę :) Słyszałam, że to rzadka sztuka, aby dostać tę wizę w tej cenie, więc cieszę się ogromnie i dziękuję moim znajomym za wsparcie.. Miałam jeszcze w zanadrzu przygotowane napisane przeze mnie pismo "z ambasady" (ambasady polskiej w Kambodży nie ma, ale oni raczej o tym nie wiedzą) z telefonem do innej ambasady z UE - treść pisma mowiła o cenie wizy i podawała numer telefonu, gdyby ktoś miał jakieś wątpliwości. Na szczęście nie musiałam go użyć :)
Wypełniamy jeszcze medyczny papierek, że jesteśmy zdrowi, pieczątki i w drogę. Po drugiej stronie busik dojazdowy zabiera nas na terminal kawalek od przejścia. Z terminalu można wziąć taksowkę po 12$ do Siem Reap lub autobus za 9$ (czyli za ten odcinek zapłacić tyle, co ja za trasę Bangkok-Siem Reap! Bo dałam za bilet 300B = ok. 27 zł). A my musimy czekać 2 godziny na inne grupy turystów.
Kambodża ma swoja walutę, ale wszystko tu kupuje się w dolarach (a przynajmniej turyści kupują w dolarach), więc pieniędzy w żadnym razie wymieniać nie trzeba. Czekając na przejściu spotykam cudownych Polakow podróżujących z córeczką. Siedzimy i rozmawiamy ze 20 minut. W końcu koło 15tej podstawiają autobus. Fajny - klimatyzowany. Wsiadamy i... czekamy. Godzinę, dwie. Mimo, że autobus jest pełny, a bagaże upakowane do granic możliwości, dalej czekamy. No i przyjeżdżają kolejne 3 osoby i... nie ma miejsca, więc muszą wziąć taksowkę - nie wiem na jakich zasadach, ale wygladają na niezadowolonych. W autobusie poznaję Shaia z Izraela, dwójkę sympatycznych Francuzów i parę Polaków.
Ruszamy w końcu o 17:15. Okolica wygląda na bardzo, bardzo biedną - widać dużą różnicę w porównaniu z Tajlandią. Po półtorej godziny jazdy kierowca robi przerwę na pół godziny na jedzenie, mimo że nikt z autobusu tego nie chce. Oczywiście jest to biznes, co by kupić jedzenie w knajpce, w której są jego znajomi. Wszyscy w autobusie są bardzo zmęczeni, powinniśmy być na miejscu o 18tej, a jest już po i mamy jeszcze sporo drogi. Mówię kierowcy, że nie chcemy się zatrzymywać. Niezbyt go to obchodzi. No i tak dochodzi do dyskusji, włącza się jeden Niemiec, reszta turystów stoi dookoła, widać, że się zgadzają, ale wolą się nie odzywać. Kierowca mówi, że on za nic nie odpowiada, że jakaś firma tylko wynajmuje jego autobus i że on nic nie wie. Oczywiście jest to nieprawda, jak i wiele innych rzeczy. Wszyscy wiemy, że plan jest taki, aby nas wymęczyć ile się da, dowieźć późnym wieczorem, zmusić do wzięcia drogich tuk-tuków i zgodzić się na droższe hotele. Kierowca kończy swój wywód, że gdyby nie to, że jestem turystką, to już dawno by mnie uderzył, bo Kambodżanki, które się nie zgadzają, się bije. No więc po półgodzinnej przerwie wsiadamy z powrotem do autobusu. Kierowca oznajmia nam, że autobus nie zatrzyma sie w Siem Reap, tylko 5 km od Siem Reap, w jego biurze, gdzie będą czekać na nas tuk-tuki. "Za 2-3$ - co to dla Was!" Tego już jest za wiele dla kolejnych ludzi. Odzywa sie bardzo głośno Izraelczyk, para Polaków i Niemiec. Reszta autobusu dalej siedzi cicho - i to jest najbardziej dla nas smutne. Kierowca twierdzi oczywiście, że do miasta nie może wjechać. Ale obserwujemy jego trasę i mamy wrażenie, że jedzie właśnie do centrum miasta i w samym centrum wjeżdża w jakąś ciemną uliczkę, i po 500 metrach się zatrzymuje. Tak jak się spodziewaliśmy - w tej ciemnej uliczce nagle pojawia sie 20 tuk-tukow i cena jest 5$ (normalnie po miescie jest 1$). Ja i Shai stwierdzamy, że nie będziemy tego wspierać i idziemy ciemną uliczką z powrotem do centrum. A cała pozostała ekipa płaci po te 5$ za tuk-tuka! I to jest dla nas szok - nie zachowanie kierowcy, ale zachowanie innych turystów.
Po przejsciu 100 metrów okazuje się, że jednak są inni ludzie, ktorzy za nami idą - i kto to jest? Oczywiście Polacy. Tak, jak my, nie chcą mieć nic wspólnego z taką akcją. Po 5 minutach jesteśmy na głównej drodze, gdzie tuk-tuki są już po 1$, a po 15 minutach znajdujemy osiedle tanich guesthousów. Pytamy się w jednym bardzo ładnym o ceny. 5$ za pokój. A pokoje są tak wypaśne, że hej. Każde z nas bierze jeden pokój. Ja mam śliczny nowopomalowany z łazienką, dwoma wielgaśnymi łóżkami - po prostu super. W cenie ręczniki, pościel, mydło i szczoteczki do zębów. I na recepcji ludzie są przyjaźni. Idziemy z Shaiem na stację benzynową, kupić coś do picia. Ja znajduję miejsce, skąd można wziąć rower następnego dnia. Atmosfera jest zupełnie inna, niż w Tajlandii. Taka bardziej przygnębiająca, ludzie są widać bardzo biedni, bardziej zdołowani. Turyści są dla nich bardziej chodzącym pieniądzem, niż ludźmi (oczywiście nie dla wszystkich, ale czuje się tu mocno taką atmosferę). W Tajlandii była policja turystyczna - tu raczej policja wsparłaby miejscowych, niż pomogła turyście.
Wgórek w Malezji
Przylatuję do Singapuru - juppi! Witaj półkulo północna! Witaj Euroazjo! Teraz już można w końcu lądem do domku dojechać :)
Singapurskie lotnisko jest bardzo nowoczesne, odprawa jest szybciutka i nie ma żadnych pytań. Przy wyjściu czeka na mnie Ola z dużą karteczką z moim imieniem. Ola to Polka i znajoma Jacka, u którego byliśmy w Auckland. Jacek spytał sie jej, czy mogłaby mnie ugościć jak dotrę do Singapuru :) Ola mieszka tu od wielu lat z rodziną - mężem i trójką synów. Zabiera mnie z lotniska do jej domku. Dom jest piękny i ogromny - jasny, cieply. I wszędzie jest klimatyzacja. Dostaję duży pokoik, w końcu po ponad 3 tygodniach mogę uprać swoje rzeczy. Nagle czuję się jakbym wrócila do największej cywilizacji. Służąca Oli przygotowuje pyszne jedzonko, świeże owoce - ależ cudownie. Ola gości mnie po królewsku - po prostu niczego mi tu nie brakuje :) Zaraz za oknem jest duży basen z lazurową wodą. Po Indonezji jest to tak duża dla mnie różnica. Jedziemy do sklepu - tu mają wszystko w ilościach i różnorodności jeszcze większej niż w Australii. Ceny w większości nowozelandzkie (tak ze 2 razy większe niż w Polsce). Ola zabiera mnie na objazd po mieście i pokazuje najciekawsze rzeczy. To państwo jest jak Gibraltar - próbuje się zabrać morzu jak najwięcej lądu i budować, rozbudowywać itp. Duzo jest tu wysokich drapaczy chmur, jednak miasto jest tak różne chociażby od Kuala Lumpur. Tu nie ma śmieci, tu nie ma slamsów. Wszystko jest bardzo zadbane, czyste. W większości budynków jest klimatyzacja. Jedziemy do dzielnicy hinduskiej Little India. Wszędzie dobre jedzonko, fajne ciuszki z Indii i, co najciekawsze, dużo niższe ceny. Idziemy też do hinduskiej świątyni. A wieczorkiem na kolację, w końcu znowu awokado! Już się zdążyłam za nim stęsknić :) I mogę sobie porozmawiać po polsku (ostatnich Polaków to w Melbourne ponad 2 tyg. temu widziałam).
Indonezja
Od razu czuję ogromną zmianę kulturową. Ulice są pełne ludzi na motorach, które otaczają pojedyncze samochody i jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności, mimo że zawsze wszystko mija i omija się na milimetr, to jednak się omija bez żadnych kolizji. Jazda na motorze jest super. Ja jadę z Leonidem, a Houda (koleżanka z Maroka) z Irą. Jedziemy tak ze 20 minut - dookola widać rożne stragany, czuć egzotyczne zapachy. No i w końcu dojeżdżamy do miejsca, gdzie mieszka Leonid. Wynajmuje on malutki pokój z pomieszczeniem wielkości małej toalety, gdzie jednocześnie jest prysznic. Dla nas jest troszkę miejsca na podłodze, ale czego nam więcej potrzeba :) Jedziemy coś zjeść, jako że Ira wrócila już do domu, to jedziemy we trójkę na motorze (tu to nic dziwnego). Leo, jako że mówi już dobrze po tutejszemu, to wypytuje o wszystko i zamawia mi wegańskie jedzonko. Najfajniejsze jest tutejsze tofu i placek z zasmarzanej cieciorki :) Potem wracamy, chwilkę rozmawiamy i idziemy spać. Tu jest bardzo ciepło, ale znacznie chłodniej, niż w płn. Australii i przynajmniej nie jest duszno - dla mnie super temperatura :)
Wgórek w Sydney i Wollongong
Jacek odwiózł nas na lotnisko w Auckland, wsiedliśmy w samolot i przylecieliśmy do Sydney :) Na lotnisku Bartuś zjada ostatnie orzechy, jako że nie można wwozić orzechów (takich niepakowanych ze sklepu, a myśmy kupili od farmera) do Australii. Wszystkie odprawy przechodzą banalnie łatwo - jak gość, co ma nas sprawdzać, zobczył, że zaznaczyliśmy, że mamy wszystko, co mają sprawdzać (namiot, jedzenie, buty trekingowe itp.), to tylko zmęczony przekazał nas do sprawdzenia innemu gościowi :) Nie pytali nas prawie o nic (zwykle pytają gdzie jedziemy, adresy, ile mamy pięniedy). I już po chwili wsiadamy w autobus do Bondai Junction. Autobus jest stosunkowo tani (5,1$ czyli okolo 12zł - w Auckland z centrum na lotnisko trzeba zaplacic 16$ czyli około 32zł). Jedziemy ponad godzinę i już po chwili pukamy do drzwi Remika. Remik jest Polakiem, który mieszka tu od lat. Rozmawiamy sobie, Remik opowida nam o wielu interesujących rzeczach. I okazuje się, że współlokatorem Remika jest rownież Polak - Daniel, który dopiero co wyjechał z Nowej Zelandii i z którym Bartuś mailował w sprawie zostawienia mu książek! Tak więc poznajemy się tutaj w Australii.
Rano wybieramy się z Danielem na plażę Bondai - najsłynniejsza plaża w Sydney - dla nas to zwykła plaża w mieście, ale tu to jest takie słynne 'cool' miejsce :) A potem idziemy na wspaniałe owocowe zakupy - tu jest znacznie więcej owoców niż w Nowej Zelandii. Wracamy do domku i jemy śniadanko. Remik przygotowuje pyszny owocowy koktail (zmiksowane różne owoce). A potem jedziemy z Daniem do centrum. Przez ulice z wielkimi drapaczami chmur docieramy na wybrzeże i oglądamy słynną operę i most. A potem przez ogród botaniczny wracamy. Kolejny owocowy koktail, pożegnanie z chłopakami i pociągiem wyjeżdżamy z Sydney.
*
Pociągiem osobowym zatrzymującym się na każdej stacyjce dojeżdżamy do Towragi. Tam czeka na nas Ashleigh. Ashleigh była naszym gościem w Polsce dwa razy. Spędziliśmy razem sporo czasu i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Więc była nasza osóbka nr jeden, ktorą chcieliśmy tu spotkać :) Może niektórzy z Was ją pamietają - była z nami na Bakcynaliach 2008 i koncercie W gorach w Krakowie.
Mama Ashleigh zawozi nas na spotkanie couchsurfingowe, które odbywa sie dziś w sąsiedniej miejscowości. Poznajemy kilkoro ciekawych ludzi :)
*
Jaki piękny poranek :) Siedzimy w cieniu na tarasie, dookola zielone drzewa, palmy, gdzieś tam w gałęziach odzywają się papużki. A Ashleigh najpierw gra nam na gitarze, potem robi przepyszne kanapeczki (grzaneczki z avocado) a potem... włącza nam płytę Domu o Zielonych Progach "Jam", którą kupiła, gdy była w Polsce na koncertach. W dodatku, jako że słucha tej płyty bardzo często, stara się śpiewać te piosenki na tyle, na ile umie powtórzyć słowa :) Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy Polskę, wyprawę w Tatry i planujemy, gdzie chcemy jutro pojechać :)
Wieczorkiem idziemy popływać w oceanie o zachodzie słońca. I jemy kolację na tarasie przy świecach i muzyce - cudownie :)
*
Wstajemy jeszcze po ciemku i mama Ashleigh wywozi nas jakieś 30km na północ, do miasteczk Otford. Wybieramy się razem z Ashleigh na 2-dniową trasę przez Park Narodowy Royal, który jest najstarszym parkiem w Australii i drugim najstarszym na świecie (po Yellowstone). Ruszamy o świcie. Idziemy szlakiem Costal Track wzdluż wybrzeża. Trasa ma 26km i bardzo łatwo jest ją przejść w 1 dzień, ale jako że mamy ochotę na dużo postojów, to robimy ją w 2 dni. Idziemy przez palmowy las, wysokie klify, bajkowe plaże. Po drodze w największe upały zatrzymujemy się na kilkugodzinne postoje połączone z kąpielami w oceanie.
Najciekawsza jednak jest noc. Zatrzymujemy się na nocleg pod skałami w klifie - wysoko nad oceanem. Piękne miejsce, a obok wodospady - wieczorna kąpiel pod wodospadem (który jest chłodny, a nie lodowaty) - jest super :) Jest spokojnie, ciepło, bezwietrznie. Rozkładamy sieć na komary i już chcemy spać, gdy nagle zrywa sie bardzo silny wiatr. Wiatr wieje od strony oceanu i jest na tyle silny, że porywa wodę z wodospadu do góry. Dzięki czemu przy każdym silniejszym podmuchu chlust wody leci prosto na nas. Próbujemy spać w wietrze pod skalami. Jeśli wiatr zawieje z drugiej strony, to mamy też piaskowy powiew (mniam, piasek w zębach :D ). Kiedy przemokły nam już śpiwory, zarządziliśmy ewakuację. Po przejściu jakichś 2 km z latarkami, znajdujemy fajne miejsce pod namiot. Biwakowanie w tym parku narodowym jest dozwolone tylko, jeśli wcześniej uzyska się (wykupi) zgodę, ale w tej sytuacji zbytnio się tym nie przejmujemy. Śpimy pół nocy na zewnątrz - a potem wiatr się uspokaja i nadlatują komary. Tak więc pakujemy się wszyscy do namiotu (ten namiot jest 1-2 osobowy, a o dziwo w 3 osoby też było nam całkiem wygodnie). Nad ranem w dodatku pada deszcz - więc noc jest pełna wrażeń :) Rano idziemy dalej. Po kilku godzinach w przepięknej scenerii dochodzimy do miasteczka Bundeena. Stamtąd bierzemy prom na drugą stronę zatoki do dzielnicy Cronulla, będącej już przedmieściami Sydney. Wsiadamy w pociąg i wracamy do domu. Pociągiem razem z nami jedzie mnóstwo dzieci ze szkoły, poubieranych w przeróżne, kolorowe mundurki.
Wgórek w Krainie Wulkanów i spływ rzeką Whanganui (Nowa Zelandia)
I tak z widokiem na wulkany dojeżdżamy do miejsca o nazwie Raurimu. Tu ma swoja siedzibę firma od której jutro chcemy wypożyczyć kajaki (ruszamy na kilkudniowy spływ rzeka Whanganui). Jest to jeden z tych słynnych 9ciu Great Walks. Dla nas brzmi najbardziej egzotycznie, więc chcemy spróbować. Nocujemy w bazie tej firmy (rozbicie namiotu plus prysznice plus ful wypas kuchnia 10zł/os., co jak na NZ to bardzo tanio.
Koszty naszej imprezy:
1) Wypożyczenie kajaka i całego sprzętu 150$ od osoby (jakieś 300zł/os.). Wybieramy 3-dniowy odcinek, który możemy ewentualnie zrobić za tą samą cenę w 4 dni. W cenie jest też kilka dodatkowych rzeczy, m.in. transport 45km na miejsce startu i jakieś 60km z powrotem, "beczki" wodoszczelne na rzeczy, mapy.
2) Hut-Pass - opłata za wszystkie chatki i pola namiotowe na trasie (max 4 noclegi) 45$/os. (około 90zł/os.)
Popołudnie spędzamy pakując się, czytając, przygotowując do wypłynięcia.
Wgórek w Nowej Zelandii c.d. Z wyspy południowej na północną
Chyba nasze rekordowe czekanie na stopa w Nowej Zelandii - prawie półtorej godziny. Mały ruch, w większości ciężarówki. Kolo 8mej nagle ku mojemu największemu zdziwieniu hamuje właśnie jedna z ciężarówek. Wskakujemy do środka. Ależ tu mało miejsca. Kierowca nie ma takiego wypasu, jak w Polsce, że ma 2 łóżka za siedzeniami, ale rozkłada coś między fotelami i tak spi. Zresztą nic dziwnego, skoro w Nowej Zelandii najdłuższe trasy to 2 dni. Ależ fajnie jest siedzieć w ciężarówce po lewej stronie :) Widoczki są fantastyczne - chyba w całej Nowej Zelandii nie ma niewidokowej drogi :) Jedziemy najpierw przez górskie przełęcze, a potem nad brzegiem oceanu. Z okien ciężarówki oglądamy wylegujące się na kamieniach foki. No i po kilku godzinach dojeżdżamy do Picton, czyli małej miejscowości wśród północnych fiordzików, skąd odpływa prom na północną wyspę. Mimo, że mamy prom dosłownie za pół godziny, decydujemy się zostać w Picton i spróbować wodostopu. Znajdujemy marinę, chodzimy sobie po niej. Niestety jedyne łódki gotowe do wypłynięcia to statki wycieczkowe po sąsiednich wysepkach. Większość prywatnych motorowek i jachcików śpi jakby snem zimowym. Na może 2 jachtach kręcą się ludzie, ale wygląda bardziej, jakby dopiero przypłynęli, niż wypływali. Słyszeliśmy o kilku osobach, ktore dostały się na stopa z wyspy na wyspę, ale za każdym razem z północnej na południową. W tę stronę jest chyba znacznie łatwiej, jako że na północnej jest jeden duży port Wellington, który jest w zatoce i mało co jeśli cokolwiek cumuje gdzie indziej ze względu na ksztalt tej częsci wyspy i silne wiatry. Tak więc wszystko, co wypływa, jest 'w kupie'. A tutaj dużo małych porcików położonych w fiordach i zatokach, dużo ludzi pływających tylko między zatoczkami i wysepkami. Prąd, który płynie między wyspą północną a południową jest jednym z silniejszych na świecie, więc byle czym i przy złej pogodzie w ogóle się nie wypływa. Tak więc, jako że nie chce nam się czekać kilku dni w oczekiwaniu na wodostopa, to płyniemy sobie po burżujsku promem. Jakby się ktoś wybierał: są 2 linie promowe - Interislander i Blubridge. Blubridge jest 3 razy dziennie. Kosztuje 50$ od osoby. Jego zaletą jest to, że dopływa prawie do centrum Wellingtonu. Interislander jest bardziej znany (wszędzie widać jego reklamy), pływa częściej - w sezonie 6 razy dziennie, kosztuje 46$ od osoby na 4 z rejsów, a na dwa (o 10tej i o 13tej) 53$ od osoby. Dopływa jakieś 2km od centrum, autobus do centrum kosztuje 2$, na piechotę można spokojnie dojść przez dzielnicę przemysłowo-portową. Wsiadamy na prom za 46$ (czyli niecałe 100 zł) od łebka. Co jest innego, niż na naszych europejskich promach: bagaż nadaje się dosłownie jak na lotnisku, a po przypłynięciu odbiera się go na identycznych ruchomych taśmach, jak na lotniskach :)
Pierwszą godzinę płyniemy przez fiordy. Jakie cudowne widoczki - wow :) Mnóstwo cypelków, wysepek, woda o bajkowym kolorze, klify. Jest ślicznie. A potem wypływamy na otwarty ocean i nieźle kiwa nawet takim dużym promem.
*
Dopływamy :) Oczywiście na przekór wszystkim autobusikom do centrum zasuwamy na piechote. W centrum chwilka odpoczynku, potem kolejne 2-3 km i jesteśmy w domu u Andrew. Poznaliśmy go 2 lata temu w Londynie. Andrew i Tony, dwaj Nowozelandczycy, mieszkali sobie przez jakiś czas w Londynie i gościli szalone tłumy couchsurferów (jak my byliśmy, to mieli coś między 10 a 20 osób). A myśmy wtedy właśnie lecieli z Wysp Kanaryjskich na Bliski Wschód i tam mieliśmy przesiadkę. A przy okazji chcialam zobaczyć Londyn. Wymieniliśmy potem parę maili, pisaliśmy im, że byli dla nas inspiracją do stworzenia naszego CS Flat w Krakowie. No i jak teraz wybieraliśmy się tutaj, to czemu by się znów nie spotkać :) Andrew mieszka z dwojgiem współlokatorów i swoją dziewczyną. Pracuje w firmie IT. A w wolnym czasie włóczy się po górach Nowej Zelandii. Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy. Już w Londynie Andrew opowiadał nam historię, że podczas, gdy był w Polsce, to jacyć ludzie zabrali go do chatki w Ropiance - byliśmy bardzo miło zaskoczeni, jako że nie jest to bardzo popularne miejsce dla turystów z zagranicy. Teraz, jak Andrew zobaczyl Wgorka, to rozpoznał logo "W gorach jest wszystko co kocham" (umiał wymówić to po polsku i przetłumaczyć, co to znaczy) i powiedział, że ma fotkę z takiego plakatu, bo mu ludzie o tym projekcie w chatce opowiadali. Patrzę, a to właśnie ten plakat, na którym jest zrobione przeze mnie zdjecie z Bieszczadów - jaki ten świat jest maly :)
Wgórek w Queenstown i Fiordach Nowozelandzkich
Queenstown to jedno z najbardziej popularnych miejsc w kraju. Miasteczko położone pośród wysokich, skalistych gór, nad jeziorem. Tu jest już znacznie chłodniej - ja chodzę w dwóch moich polarach i wieczorem w polarowym kapturze. Chodzimy chwilkę po mieście, jemy kolacje nad rzeczka w centrum. Wokół kafejki, klimatyczne restauracje, wszędzie muzyka, która dobiega z barów, od ludzi grających, siedzących na skwerkach i na gitarach, po mieście chodzi dużo ludzi z górskimi plecakami. A gdzie nie spojrzeć ponad budynki, to widać góry. Fajna atmosfera.
Wyjeżdżamy po zmroku. Jedziemy kilkanaście kilometrów za Queenstown, aż znajdujemy fajne miejsce do spania.
*
Wstajemy i w drogę. Jedziemy z widoczkami na góry i jeziora. Dojeżdżamy do Te Anau - największego miasteczka w regionie. Tu wszyscy wszystko rezerwują i stad ruszają na podbój Parku Narodowego Fjordland (ja ten obszar nazywam Fiordlandią). To teren mniej więcej 100km na 300km - dziki, pełen gór i fiordów. Jedyna droga w głąb tego regionu jest na północy i prowadzi do Milford. Tam też jedziemy. Urocze miejsce. I jednocześnie pełna komercha. Wszyscy kupują tu rejs po fiordzie. W Fiordlandii są bardzo znane szlaki turystyczne - żebyście wiedzieli, jakie pieniądze ludzie w tym kraju umieją zrobić na turystach-plecakowcach. Jest w Nowej Zelandii 9 szlaków znanych jako Great Walk. Oznacza to, że jest to znany szlak, często w skali światowej i przejście go jest na liście obowiązkowych rzeczy do zrobienia u przeciętnego turysty. Najsłynniejszy jest Milford Track. Zaczyna się on wlaśnie w Milford. Płynie się łódką na drugi koniec jeziora i stamtąd zaczyna się 4-dniowa wędrówka. Noclegi są w chatkach. Za takie 3 noclegi płaci się 250zl i nie ma tam zbytnich wygód. Rozbijanie namiotu na szlaku zabronione. Po dojściu do końca statek zabiera pasażerów do Te Anau. Wyjść na szlak nie można tak sobie - trzeba zarezerwować wyjście. Na Milford Track pierwsze wolne miejsca sa za jakieś 1,5 miesiąca. Oglądałam książkę ze zdjęciami ze szlaku. Dla tych, co byli w górach w Rumunii i Norwegii, nie jest to zbyt duża rewelacja. Tyle, że w Europie nie dostanie się certyfikatu przejścia słynnego Milford Track. Jest też kilka innych takich szlaków. My jednak z Milfordu wracamy do Te Anau :)
Wgórek w Alpach Południowych
Rano idziemy do centrum informacji turystycznej. Kupujemy mapę i zupełnie spontanicznie decydujemy się na 4-dniowa wycieczkę w góry. Jedziemy kawałek stopem (z sympatycznym Czechem, który tu mieszka) do punktu wyjścia i ruszamy w trase.
Ten dzień to jakieś 10 km bardzo szeroką doliną rzeki Waimakariri. Dookola góry. Cały czas słońce i gorąco. Po drodze mijamy chatkę Anti Crow Hut, gdzie zostawiam moją kurtkę, stwierdzając. że w czasie tej podrózy nie będzie mi już potrzebna, a tu się komuś w zimie może przydać.
Cała trasa jest pod hasłem przeskakiwania przez rwące strumienie, choć dziś mamy ich tylko kilka. Wieczorem docieramy do chatki Carrington Hut - takiej dużej, na 36 miejsc. Ogólnie na szlaku nie spotkaliśmy nikogo - tu tylko późnym wieczorem dociera dwójka Nowozelandczykow. My śpimy sobie na zewnątrz. Wieczorem słyszymy głośne ptasie odgłosy i tuż za chatką widzimy biegnącego w krzaki ptaka. To Kiwi - wyjaśnia nam Nowozelandczyk.
Chatki w górach dzieli się tutaj na 3 rodzaje: Serviced, Standard i Basic. Różnią się niewiele. Za serviced płaci się 30 zł od łebka, za standard 10 zł od łebka, a basic jest za darmo. Płatne na zaufanie czyli przed lub po łażeniu po górach w centrach informacji.
Wgórek w Australii!
Jakieś dwie godziny przed lądowaniem obsługa samolotu przekazuje nam wiele informacji na temat przepisów wjazdowych do Australii. Wygląda, że są bardzo surowe. A już w ogóle mam wrazenie, że będzie nieźle, kiedy stiuardessy przechodza przez samolot każda z dwoma sprayami, które mają na celu dezynfekowanie pasażerów z różnych pasożytów czy czegoś tam podobnego. No i lądujemy. Najpierw kontrola paszportowa. Niewiele pytań, a jak mówimy, że nie wiemy, gdzie jedziemy i pewnie w takie niedalekie miejsce, które polecił nam spotkany Australijczyk, to pan wpisuje nam tylko na karteczce "backpackers", czyli plecakowcy i na pożegnanie życzy "have fun guys"! Super! Tak pozytywnie. Z wielkim uśmiechem na twarzy wędruje dalej. I teraz najlepsza zabawa. Czyli psrawdzanie, co mamy w plecakach i kwarantanna. Australia, jak widzę, broni się rękami i nogami przed wszelakimi chorobami, jakie można przywieźć z zagranicy. No więc wypakowujemy całe plecaki, trochę pytań o to, co tam mamy, a czego nie mamy, a wszystko w fajnej sympatycznej atmosferze, tak że dla mnie jest to wesołym elementem poznawania kraju :) A na koniec pani dziękuje nam z 5 razy, jakby przepraszająco, że musiała zająć nam czas i wypakowywać nasze plecaki :)
No i w końcu jesteśmy w Australii. Wypłacamy trochę pieniędzy i idziemy na plażę, która jest niecały kilometr stąd. Błękitna czyściutka woda, ogrom złotego piasku. Kąpiel to coś, o czym marzyłam :) A po kąpieli idziemy plażą jakieś 3 km. Słoneczko przygrzewa niesamowicie i ze zdumieniem po chwili zauważam, że mimo nasmarowania się mocnym kremem, jestem nieźle czerwona, a stopy mnie już pieką. Tak więc trzeba będzie tu uważać, bo moje standardowe normy opalania tu nie działają. Już po chwili zauważamy, że Australia nie tylko jest droga - jest baaaardzo droga. Podobnie do Norwegii, a w niektórych momentach nawet drożej. Chleb po 14 zł, za 70 km autobusem ponad 100 zł, połowa papai 12 zł, najtańsza 1,5l woda 5 zł. No to super - skończyły się szybko burżujskie malezyjskie czasy :D Idziemy na stopa. Gorąco - dajemy sobie spokój, trochę odpoczywamy, idziemy na owocowe zakupy. No i wieczorkime wracamy na stopa i jedziemy do Byron Bay jakieś 70 km na południe. Stop działa całkiem fajnie. I zatrzymują nam się 2 razy kobiety. Druga zabiera nas już po nocy i w ostatniej chwili przed burzą. W dodatku nadrabia kilometry i zawozi nas do samego Byron Bay.