Co nowego?


XX TAM Bacówka na Maciejowej w Gorcach dnia 14 czerwca 2014, 13.08
w kategorii Blog Tomka Jarmużewskiego
XX TAM Bacówka na Maciejowej w Gorcach
Przed nami czterodniowy weekend (19-22.06), a wraz z nim okazja na spotkanie z muzyką w górach. XX TAM Turystyczna Awangarda Muzyczna
w kategorii Blog Edwarda Stachury
Stachuriada w Grochowicach (2013) - fotorelacja
Poniżej krótka fotorelacja z grochowickiej Stachuriady. Co wyróżnia to wydarzenie od wielu innych letnich festiwali poetyckich w kraju?
w kategorii Blog Domu o Zielonych Progach
KONCERTY  Dom o Zielonych Progach - kwiecień 2013
Zapraszamy serdecznie na nasze kwietniowe koncerty: Śrem -18.04; Trouń -19.04; Legionowo -21.04; Warszawa -21.04. Więcej szczegółów na
GÓRY MOJE... dnia 26 marca 2013, 18.20
w kategorii Blog Wiesławy Kwinto-Koczan
GÓRY MOJE...
Góry moje.   Góry moje w majestacie swego prawa trwają. Po kamiennych schodach z wolna w niebo się wspinają   Góry d
SZCZĘŚLIWEGO POWROTU dnia 03 marca 2013, 13.25
w kategorii Blog Wiesławy Kwinto-Koczan
SZCZĘŚLIWEGO POWROTU
Szczęśliwego powrotu do słów zapomnianych, uleciałych dmuchawcem nad krajobrazy przejrzałe   Szczęśliwego powrotu do dom

Najnowsze komentarze

Archiwum aktualności

wtorek, 04 października 2011 12:53

Wgórek w Sydney i Wollongong

australiaJacek odwiózł nas na lotnisko w Auckland, wsiedliśmy w samolot i przylecieliśmy do Sydney :) Na lotnisku Bartuś zjada ostatnie orzechy, jako że nie można wwozić orzechów (takich niepakowanych ze sklepu, a myśmy kupili od farmera) do Australii. Wszystkie odprawy przechodzą banalnie łatwo - jak gość, co ma nas sprawdzać, zobczył, że zaznaczyliśmy, że mamy wszystko, co mają sprawdzać (namiot, jedzenie, buty trekingowe itp.), to tylko zmęczony przekazał nas do sprawdzenia innemu gościowi :) Nie pytali nas prawie o nic (zwykle pytają gdzie jedziemy, adresy, ile mamy pięniedy). I już po chwili wsiadamy w autobus do Bondai Junction. Autobus jest stosunkowo tani (5,1$ czyli okolo 12zł - w Auckland z centrum na lotnisko trzeba zaplacic 16$ czyli około 32zł). Jedziemy ponad godzinę i już po chwili pukamy do drzwi Remika. Remik jest Polakiem, który mieszka tu od lat. Rozmawiamy sobie, Remik opowida nam o wielu interesujących rzeczach. I okazuje się, że współlokatorem Remika jest rownież Polak - Daniel, który dopiero co wyjechał z Nowej Zelandii i z którym Bartuś mailował w sprawie zostawienia mu książek! Tak więc poznajemy się tutaj w Australii.
Rano wybieramy się z Danielem na plażę Bondai - najsłynniejsza plaża w Sydney - dla nas to zwykła plaża w mieście, ale tu to jest takie słynne 'cool' miejsce :) A potem idziemy na wspaniałe owocowe zakupy - tu jest znacznie więcej owoców niż w Nowej Zelandii. Wracamy do domku i jemy śniadanko. Remik przygotowuje pyszny owocowy koktail (zmiksowane różne owoce). A potem jedziemy z Daniem do centrum. Przez ulice z wielkimi drapaczami chmur docieramy na wybrzeże i oglądamy słynną operę i most. A potem przez ogród botaniczny wracamy. Kolejny owocowy koktail, pożegnanie z chłopakami i pociągiem wyjeżdżamy z Sydney.

*

Pociągiem osobowym zatrzymującym się na każdej stacyjce dojeżdżamy do Towragi. Tam czeka na nas Ashleigh. Ashleigh była naszym gościem w Polsce dwa razy. Spędziliśmy razem sporo czasu i bardzo przypadliśmy sobie do gustu. Więc była nasza osóbka nr jeden, ktorą chcieliśmy tu spotkać :) Może niektórzy z Was ją pamietają - była z nami na Bakcynaliach 2008 i koncercie W gorach w Krakowie.
Mama Ashleigh zawozi nas na spotkanie couchsurfingowe, które odbywa sie dziś w sąsiedniej miejscowości. Poznajemy kilkoro ciekawych ludzi :)

*
Jaki piękny poranek :) Siedzimy w cieniu na tarasie, dookola zielone drzewa, palmy, gdzieś tam w gałęziach odzywają się papużki. A Ashleigh najpierw gra nam na gitarze, potem robi przepyszne kanapeczki (grzaneczki z avocado) a potem... włącza nam płytę Domu o Zielonych Progach "Jam", którą kupiła, gdy była w Polsce na koncertach. W dodatku, jako że słucha tej płyty bardzo często, stara się śpiewać te piosenki na tyle, na ile umie powtórzyć słowa :) Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy Polskę, wyprawę w Tatry i planujemy, gdzie chcemy jutro pojechać :)
Wieczorkiem idziemy popływać w oceanie o zachodzie słońca. I jemy kolację na tarasie przy świecach i muzyce - cudownie :)

*

Wstajemy jeszcze po ciemku i mama Ashleigh wywozi nas jakieś 30km na północ, do miasteczk Otford. Wybieramy się razem z Ashleigh na 2-dniową trasę przez Park Narodowy Royal, który jest najstarszym parkiem w Australii i drugim najstarszym na świecie (po Yellowstone). Ruszamy o świcie. Idziemy szlakiem Costal Track wzdluż wybrzeża. Trasa ma 26km i bardzo łatwo jest ją przejść w 1 dzień, ale jako że mamy ochotę na dużo postojów, to robimy ją w 2 dni. Idziemy przez palmowy las, wysokie klify, bajkowe plaże. Po drodze w największe upały zatrzymujemy się na kilkugodzinne postoje połączone z kąpielami w oceanie.
Najciekawsza jednak jest noc. Zatrzymujemy się na nocleg pod skałami w klifie - wysoko nad oceanem. Piękne miejsce, a obok wodospady - wieczorna kąpiel pod wodospadem (który jest chłodny, a nie lodowaty) - jest super :) Jest spokojnie, ciepło, bezwietrznie. Rozkładamy sieć na komary i już chcemy spać, gdy nagle zrywa sie bardzo silny wiatr. Wiatr wieje od strony oceanu i jest na tyle silny, że porywa wodę z wodospadu do góry. Dzięki czemu przy każdym silniejszym podmuchu chlust wody leci prosto na nas. Próbujemy spać w wietrze pod skalami. Jeśli wiatr zawieje z drugiej strony, to mamy też piaskowy powiew (mniam, piasek w zębach :D ). Kiedy przemokły nam już śpiwory, zarządziliśmy ewakuację. Po przejściu jakichś 2 km z latarkami, znajdujemy fajne miejsce pod namiot. Biwakowanie w tym parku narodowym jest dozwolone tylko, jeśli wcześniej uzyska się (wykupi) zgodę, ale w tej sytuacji zbytnio się tym nie przejmujemy. Śpimy pół nocy na zewnątrz - a potem wiatr się uspokaja i nadlatują komary. Tak więc pakujemy się wszyscy do namiotu (ten namiot jest 1-2 osobowy, a o dziwo w 3 osoby też było nam całkiem wygodnie). Nad ranem w dodatku pada deszcz - więc noc jest pełna wrażeń :) Rano idziemy dalej. Po kilku godzinach w przepięknej scenerii dochodzimy do miasteczka Bundeena. Stamtąd bierzemy prom na drugą stronę zatoki do dzielnicy Cronulla, będącej już przedmieściami Sydney. Wsiadamy w pociąg i wracamy do domu. Pociągiem razem z nami jedzie mnóstwo dzieci ze szkoły, poubieranych w przeróżne, kolorowe mundurki.

nowazelandia-raurimuI tak z widokiem na wulkany dojeżdżamy do miejsca o nazwie Raurimu. Tu ma swoja siedzibę firma od której jutro chcemy wypożyczyć kajaki (ruszamy na kilkudniowy spływ rzeka Whanganui). Jest to jeden z tych słynnych 9ciu Great Walks. Dla nas brzmi najbardziej egzotycznie, więc chcemy spróbować. Nocujemy w bazie tej firmy (rozbicie namiotu plus prysznice plus ful wypas kuchnia 10zł/os., co jak na NZ to bardzo tanio.
Koszty naszej imprezy:
1) Wypożyczenie kajaka i całego sprzętu 150$ od osoby (jakieś 300zł/os.). Wybieramy 3-dniowy odcinek, który możemy ewentualnie zrobić za tą samą cenę w 4 dni. W cenie jest też kilka dodatkowych rzeczy, m.in. transport 45km na miejsce startu i jakieś 60km z powrotem, "beczki" wodoszczelne na rzeczy, mapy.
2) Hut-Pass - opłata za wszystkie chatki i pola namiotowe na trasie (max 4 noclegi) 45$/os. (około 90zł/os.)
Popołudnie spędzamy pakując się, czytając, przygotowując do wypłynięcia.

nowazelandia-pictonChyba nasze rekordowe czekanie na stopa w Nowej Zelandii - prawie półtorej godziny. Mały ruch, w większości ciężarówki. Kolo 8mej nagle ku mojemu największemu zdziwieniu hamuje właśnie jedna z ciężarówek. Wskakujemy do środka. Ależ tu mało miejsca. Kierowca nie ma takiego wypasu, jak w Polsce, że ma 2 łóżka za siedzeniami, ale rozkłada coś między fotelami i tak spi. Zresztą nic dziwnego, skoro w Nowej Zelandii najdłuższe trasy to 2 dni. Ależ fajnie jest siedzieć w ciężarówce po lewej stronie :) Widoczki są fantastyczne - chyba w całej Nowej Zelandii nie ma niewidokowej drogi :) Jedziemy najpierw przez górskie przełęcze, a potem nad brzegiem oceanu. Z okien ciężarówki oglądamy wylegujące się na kamieniach foki. No i po kilku godzinach dojeżdżamy do Picton, czyli małej miejscowości wśród północnych fiordzików, skąd odpływa prom na północną wyspę. Mimo, że mamy prom dosłownie za pół godziny, decydujemy się zostać w Picton i spróbować wodostopu. Znajdujemy marinę, chodzimy sobie po niej. Niestety jedyne łódki gotowe do wypłynięcia to statki wycieczkowe po sąsiednich wysepkach. Większość prywatnych motorowek i jachcików śpi jakby snem zimowym. Na może 2 jachtach kręcą się ludzie, ale wygląda bardziej, jakby dopiero przypłynęli, niż wypływali. Słyszeliśmy o kilku osobach, ktore dostały się na stopa z wyspy na wyspę, ale za każdym razem z północnej na południową. W tę stronę jest chyba znacznie łatwiej, jako że na północnej jest jeden duży port Wellington, który jest w zatoce i mało co jeśli cokolwiek cumuje gdzie indziej ze względu na ksztalt tej częsci wyspy i silne wiatry. Tak więc wszystko, co wypływa, jest 'w kupie'. A tutaj dużo małych porcików położonych w fiordach i zatokach, dużo ludzi pływających tylko między zatoczkami i wysepkami. Prąd, który płynie między wyspą północną a południową jest jednym z silniejszych na świecie, więc byle czym i przy złej pogodzie w ogóle się nie wypływa. Tak więc, jako że nie chce nam się czekać kilku dni w oczekiwaniu na wodostopa, to płyniemy sobie po burżujsku promem. Jakby się ktoś wybierał: są 2 linie promowe - Interislander i Blubridge. Blubridge jest 3 razy dziennie. Kosztuje 50$ od osoby. Jego zaletą jest to, że dopływa prawie do centrum Wellingtonu. Interislander jest bardziej znany (wszędzie widać jego reklamy), pływa częściej - w sezonie 6 razy dziennie, kosztuje 46$ od osoby na 4 z rejsów, a na dwa (o 10tej i o 13tej) 53$ od osoby. Dopływa jakieś 2km od centrum, autobus do centrum kosztuje 2$, na piechotę można spokojnie dojść przez dzielnicę przemysłowo-portową. Wsiadamy na prom za 46$ (czyli niecałe 100 zł) od łebka. Co jest innego, niż na naszych europejskich promach: bagaż nadaje się dosłownie jak na lotnisku, a po przypłynięciu odbiera się go na identycznych ruchomych taśmach, jak na lotniskach :)
Pierwszą godzinę płyniemy przez fiordy. Jakie cudowne widoczki - wow :) Mnóstwo cypelków, wysepek, woda o bajkowym kolorze, klify. Jest ślicznie. A potem wypływamy na otwarty ocean i nieźle kiwa nawet takim dużym promem.

*

Dopływamy :) Oczywiście na przekór wszystkim autobusikom do centrum zasuwamy na piechote. W centrum chwilka odpoczynku, potem kolejne 2-3 km i jesteśmy w domu u Andrew. Poznaliśmy go 2 lata temu w Londynie. Andrew i Tony, dwaj Nowozelandczycy, mieszkali sobie przez jakiś czas w Londynie i gościli szalone tłumy couchsurferów (jak my byliśmy, to mieli coś między 10 a 20 osób). A myśmy wtedy właśnie lecieli z Wysp Kanaryjskich na Bliski Wschód i tam mieliśmy przesiadkę. A przy okazji chcialam zobaczyć Londyn. Wymieniliśmy potem parę maili, pisaliśmy im, że byli dla nas inspiracją do stworzenia naszego CS Flat w Krakowie. No i jak teraz wybieraliśmy się tutaj, to czemu by się znów nie spotkać :) Andrew mieszka z dwojgiem współlokatorów i swoją dziewczyną. Pracuje w firmie IT. A w wolnym czasie włóczy się po górach Nowej Zelandii. Siedzimy, rozmawiamy, wspominamy. Już w Londynie Andrew opowiadał nam historię, że podczas, gdy był w Polsce, to jacyć ludzie zabrali go do chatki w Ropiance - byliśmy bardzo miło zaskoczeni, jako że nie jest to bardzo popularne miejsce dla turystów z zagranicy. Teraz, jak Andrew zobaczyl Wgorka, to rozpoznał logo "W gorach jest wszystko co kocham" (umiał wymówić to po polsku i przetłumaczyć, co to znaczy) i powiedział, że ma fotkę z takiego plakatu, bo mu ludzie o tym projekcie w chatce opowiadali. Patrzę, a to właśnie ten plakat, na którym jest zrobione przeze mnie zdjecie z Bieszczadów - jaki ten świat jest maly :)

nowazelandiaQueenstown to jedno z najbardziej popularnych miejsc w kraju. Miasteczko położone pośród wysokich, skalistych gór, nad jeziorem. Tu jest już znacznie chłodniej - ja chodzę w dwóch moich polarach i wieczorem w polarowym kapturze. Chodzimy chwilkę po mieście, jemy kolacje nad rzeczka w centrum. Wokół kafejki, klimatyczne restauracje, wszędzie muzyka, która dobiega z barów, od ludzi grających, siedzących na skwerkach i na gitarach, po mieście chodzi dużo ludzi z górskimi plecakami. A gdzie nie spojrzeć ponad budynki, to widać góry. Fajna atmosfera.
Wyjeżdżamy po zmroku. Jedziemy kilkanaście kilometrów za Queenstown, aż znajdujemy fajne miejsce do spania.

*

Wstajemy i w drogę. Jedziemy z widoczkami na góry i jeziora. Dojeżdżamy do Te Anau - największego miasteczka w regionie. Tu wszyscy wszystko rezerwują i stad ruszają na podbój Parku Narodowego Fjordland (ja ten obszar nazywam Fiordlandią). To teren mniej więcej 100km na 300km - dziki, pełen gór i fiordów. Jedyna droga w głąb tego regionu jest na północy i prowadzi do Milford. Tam też jedziemy. Urocze miejsce. I jednocześnie pełna komercha. Wszyscy kupują tu rejs po fiordzie. W Fiordlandii są bardzo znane szlaki turystyczne - żebyście wiedzieli, jakie pieniądze ludzie w tym kraju umieją zrobić na turystach-plecakowcach. Jest w Nowej Zelandii 9 szlaków znanych jako Great Walk. Oznacza to, że jest to znany szlak, często w skali światowej i przejście go jest na liście obowiązkowych rzeczy do zrobienia u przeciętnego turysty. Najsłynniejszy jest Milford Track. Zaczyna się on wlaśnie w Milford. Płynie się łódką na drugi koniec jeziora i stamtąd zaczyna się 4-dniowa wędrówka. Noclegi są w chatkach. Za takie 3 noclegi płaci się 250zl i nie ma tam zbytnich wygód. Rozbijanie namiotu na szlaku zabronione. Po dojściu do końca statek zabiera pasażerów do Te Anau. Wyjść na szlak nie można tak sobie - trzeba zarezerwować wyjście. Na Milford Track pierwsze wolne miejsca sa za jakieś 1,5 miesiąca. Oglądałam książkę ze zdjęciami ze szlaku. Dla tych, co byli w górach w Rumunii i Norwegii, nie jest to zbyt duża rewelacja. Tyle, że w Europie nie dostanie się certyfikatu przejścia słynnego Milford Track. Jest też kilka innych takich szlaków. My jednak z Milfordu wracamy do Te Anau :)

poniedziałek, 01 sierpnia 2011 12:51

Imprezy pod patronatem Strefy Gór - IV Wyrypa Beskidzka - relacja

Napisała

33[od red.  Zapraszam Was do przeczytania relacji autorstwa Marka Bytomia z IV Wyrypy Beskidzkiej, której Strefa Gór miała zaszczyt patronować e.]I

V Wyrypa Beskidzka
Prawdziwe chodzenie zaczyna się po setce
15-17 lipca 2011

"Oj! Góry nasze, góry! Leżąc tutaj na wonnej łączce, w cudowny dzień lipcowy, doznałem wrażenia tak obcego mieszkańcom równin: uczucia nieograniczonej wolności. Zapomniałem o drobiazgach życia codziennego, zapomniałem o drobnych nadziejach, marzeniach, zawodach. Tutaj wobec otaczających mnie gór, czułem się tam małym, takim pyłkiem, ze opanowała mnie żądza dążenia do rzeczy wielkich i szlachetnych."
Mieczysław Karłowicz 

Kolejna ”Wyrypa” przeszła do historii. Na starcie imprezy w Ustroniu Zdroju zjawiło się 150 osób. Dla wielu to pierwsze spotkanie z tego typu imprezą organizowaną w Beskidach już od paru lat. Jak co roku do wspólnej zabawy przyjeżdżają także stali bywalcy maratonu. Skąd w ogóle wzięła się ”Wyrypa” – pytają ludzie na szlaku. Jej początki sięgają czasu , kiedy byłem jeszcze na kursie przewodnickim. Lubiłem wówczas długie i wyczerpujące wędrówki górskie, często po nocy i w różnych warunkach. Podczas tych moich ”beskidzkich spacerów” wpadł mi do głowy pomysł by przejść szlak długości stu kilometrów w jednym ciągu , nie nocując oraz nie odpoczywając zbyt długo. Zebrałem parę zapaleńców i ruszyliśmy w trasę. czytaj więcej >>>

Zapraszamy także do obejrzenia galerii z IV Wyrypy autorstwa Marka Bytomia


Partnerzy: